Miałem to szczęście, że gdy po raz pierwszy ukończyłem MGS3 i MGS: Portable Ops, do premiery Peace Walkera pozostawał... miesiąc
. Szalenie nakręcił mnie 9-minutowy fabularny trailer, po którym liczyła się dla mnie już tylko jedna data - premiera PW.
Gra wbiła mnie w glebę swoim rozbudowaniem i atrakcjami, których starczyło mi na 200 godzin rozbitych na trzy miesiące. Mimo pewnych umowności z działaniem Fultona i teleportowaniem fantów do bazy, jest to świetne podsumowanie dwunastoletniej rozgrywki MGS.
Fabuła zasługuje na osobny akapit, gdyż w pewnym sensie Kojima wrócił do korzeni - praktycznie jedność miejsca, akcji i czasu, klarowna droga od A do Z, a w międzyczasie tak kochane przeze mnie twisty. Do tego motyw z kasetą The Boss, który wprawił mnie w prawdziwe osłupienie, nie puszczając aż do pierwszego, wzruszającego Endingu. Dodajmy do tego epilog, będący właściwym finałem, świetną oprawę i jeden z najlepszych OSTów z serii, i wiadomo, że mamy do czynienia z najlepszym, obok jednyki, MGS-em w historii. Dycha i przebieram już nóżkami na myśl o paczce w wersją HD, i co-opem po sieci.